Rozmowa z Masiem Sylwestrem Kwiekiem

Fot. Jerzy Ficowski, fragment zbioru przekazanego przez Fundację im. Jerzego Ficowskiego do Narodowego Archiwum Cyfrowego i udostępnionego Fundacji Dom Kultury

Każda zachowana fotografia to tak, jak otwarta księga cygańskiego życia


Anna Ficowska-Teodorowicz rozmawia z Masio Sylwesterem Kwiekem  

Anna Ficowska-Teodorowicz: W archiwum Jerzego Ficowskiego jest sporo zdjęć cygańskich z okresu jego wędrówek z taborem, i nie tylko. To bezcenna pamiątka i świadectwo z tamtych czasów.  Wiem, że większość Twoich fotografii zaginęła podczas przeprowadzki do Szwecji, więc pomyślałam, że te, które mam, pewnie Cię ucieszą i może przywołają dawne wspomnienia.

Pamiętasz, Wujku, siebie z taborowych czasów?

 

Masio Kwiek: Oczywiście, że pamiętam. Przez pierwsze dwadzieścia lat mojego życia, mieszkałem i  żyłem w cygańskim taborze, z tej racji, że sam jestem Cyganem. Jak tylko sięgam pamięcią, zawsze było cygańskie obozowisko, rżenie koni, namioty, ogniska, muzyka, tańce i śpiewy. Miałem to szczęście.

W czasie drugiej wojny światowej większość polskich Cyganów została zamordowana przez niemieckich okupantów. Tabory przestały istnieć. Zdziesiątkowana ludność cygańska, jak mogła, próbowała się gdzieś zakamuflować, schronić, ale wszędzie byli Niemcy. Resztki naszego szczepu przedarły się do Rumunii, ale po pewnym czasie rodzina wróciła do Polski.

Do wojny żyło w Polsce kilkaset  tysięcy Cyganów. Po wojnie zostało zaledwie 10 procent, tj. około 30 tysięcy. Często zadaję sobie pytanie, dlaczego ja i kilkoro moich najbliższych ocalało z pożogi wojennej, a setki tysięcy moich krewnych i pobratymców zostało zamordowanych przez Niemców. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć.

Po powrocie do Polski moi rodzice postanowili pojechać do  Warszawy. W dużym mieście można było łatwiej wtopić się w tłum. Niestety, w Powstaniu Warszawskim ojciec został aresztowany i wysłany do obozu koncentracyjnego. Moja matka została sama z czwórką małych dzieci i brzemienna ze mną. Była z nami jeszcze babcia, matka mojego ojca.

AF-T: A więc urodziłeś się w Warszawie, nie w cygańskim taborze?

Masio Kwiek: Urodziłem się w grudniu 1944 roku, tuż po upadku Powstania Warszawskiego. Kiedy nadszedł dzień mojego przyjścia na świat cała Warszawa leżała w gruzach. Łuny pożarów unosiły się nad miastem. Nie było gdzie się schronić. Babcia z mamą i dziećmi weszły do piwnicy wypalonego domu. Było dużo innych ludzi, którzy się tam schronili. O akuszerce oczywiście nie było mowy. Matka sama przecięła i zawiązała mi pępowinę. Jakaś dobra kobiecina dała mamie chustę, żeby mnie mogła zawinąć.

A później życie w Warszawie było bardzo trudne, prawie niemożliwe. Nigdzie nie było widać całego domu. Zdobycie czegoś do jedzenia równało się z cudem. Nie było nawet wody do picia. Nasza mała rodzina postanowiła opuścić Warszawę i udać się na tułaczkę w nieznane, w nadziei, że gdzieś istnieją jeszcze jakieś ludzkie osiedla, gdzie domy nie zostały spalone i zbombardowane. Gdzie dobrzy ludzie zlitują się i dadzą dzieciom coś do jedzenia i udzielą gościny w stodole. Kto przeżył kilkuletnią okupację, był zahartowany i potrafił znosić wszelkie trudy.

AF-T: I od tamtej pory wędrowaliście? Jak sobie radziła Twoja rodzina w trudnych powojennych czasach?

Masio Kwiek: Nastała wiosna, a ojciec ciągle nie wracał. Mama i babcia wypłakiwały oczy z żalu, że pięcioro małych dzieci zostało sierotami. Nie mieliśmy gdzie się podziać.

Dopiero latem dowiedzieliśmy się od Kazika, bratanka babci, że ojciec kilka miesięcy wcześniej został zamordowany w obozie hitlerowskim w Oświęcimiu. Byli razem w obozie tymczasowym w Pruszkowie, a stamtąd wagonami bydlęcymi wysłano ich do Oświęcimia. W czasie transportu ojciec zachorował i bardzo źle się czuł. Kiedy pociąg przyjechał do obozu na rampie odbywała się selekcja. Skierowano go prosto do komór gazowych.

Rozpaczy i lamentom nie było końca. Babcia i mama nosiły trzyletnią żałobę. W ten sposób chciały wyrazić swój ból, swoją rozpacz i miłość. Ojciec nigdy mnie nie widział, ani ja ojca. W ten sposób przypadł mi tragiczny status “pogrobowca”.

A moja matka, która pochodziła z Cyganów wołyńskich, dowiedziała się, że Ukraińcy spalili żywcem jej całą rodzinę, 65 osób. Jestem chrześcijaninem i dlatego modlę się, by im Bóg przebaczył.

AF-T: To naprawdę cud, że Ty i Twoje rodzeństwo przeżyliście. Pamiętasz jacy byliście w tamtych czasach?

Masio Kwiek: Byłem najmłodszy wśród rodzeństwa.

Najstarsza siostra miała na imię Papusza, drugi był brat Bango, dziesięć lat starszy ode mnie. Trzecia to Lula, moja najlepsza siostra, ulubienica całej rodziny. To ona zajmowała się całym gospodarstwem domowym. Dbała o to, by wszyscy w miarę mieli co zjeść, mieli czyste ubranie i czysto w namiocie. To ona miała pieczę nade mną, by mi się nic złego nie stało. Następna to moja siostra Kuzia starsza ode mnie o pięć lat. Najbardziej niespokojny duch ze wszystkich. Różnica wieku pomiędzy trójką starszego rodzeństwa wynosi dwa lata, tylko między mną a Kuzią – pięć lat. Dało mi to do myślenia, że rodzice z powodu wojny wystrzegali się nowego potomstwa.

Ja sam bylem pupilkiem wszystkich, a najbardziej babci, która widziała we mnie swojego zamordowanego syna. Kochała mnie nad życie. Niech by mi włos spadł z głowy, to winny miałby do czynienia z babcią.

W cztery lata po wojnie w 1949 r. w Żywcu krewniak ojca poprosił o rękę mojej najstarszej siostry, Papuszy. Wyprawiono, jak na owe czasy, dość huczne wesele. Niestety od zamążpójścia siostry praktycznie straciliśmy z nią kontakt, poza bardzo sporadycznymi, krótkimi wizytami. Rodzina nasza skurczyła się o jedną osobę.

Mój starszy brat Bango, jak na swój wiek, był nad wyraz dorosły. Może dlatego, że nasza sytuacja rodzinna zmuszała go do tego. Kiedy miał czternaście lat kupił sobie rower i zaczął zajmować się handlem obwoźnym. Jeździł po wioskach i sprzedawał różne towary. Czasami zabierał wędki i mnie na ramę, i jeździliśmy na ryby. Ponieważ był zapalonym wędkarzem, lubił siedzieć nad wodą godzinami, a ja się straszliwie nudziłem. Któregoś razu obozowaliśmy w Pruszkowie na Dołach. Brat zabrał mnie na ryby do ogrodu Potulickich, w którym był staw i można było wypożyczyć kajak i popływać po stawie. Obok tego parku przepływała rzeczka Utrata i właśnie tam łapaliśmy ryby. Brat miał prawdziwe wędki, takie z bambusa, a dla mnie wystrugał kija z leszczyny. Ryby nie chciały brać. Pod koniec wędkowania, kiedy brat już zwijał swoje wędki, powiedział do mnie – uważaj bo masz branie! Podciąłem wędkę i nie mogłem wyciągnąć ryby, bo była taka duża. Dopiero brat przyszedł i pomógł mi wyciągnąć rybę na brzeg. Był to duży lin o wadze około kilograma. Z radości podskakiwałem i biłem brawo taki byłem podekscytowany. Taki młokos jak ja pokonał starszego brata. On sam nie złapał wtedy żadnej ryby. Od tamtej pory zaraziłem się bakcylem wędkarskim i przez długie lata wędkarstwo było moją wielką pasją. Często łowiliśmy razem z bratem, bo mieliśmy to wspólne upodobanie.

AF-T: Opowiedz jeszcze o życiu codziennym w wędrującej cygańskiej rodzinie.

Masio Kwiek: Tabory cygańskie składały się z kilku do kilkunastu rodzin. Cygańskie rodziny  znane są z tego, że bywają wielodzietne. Toteż w taborach zawsze było wiele dzieci. Mówi się, że Cyganie kochają swoje dzieci ponad wszystko. Dzieci cygańskie zawsze i wszędzie są wesołe i lubią się bawić w różne gry i zabawy, oczywiście chłopcy uwielbiają grę w piłkę, a dziewczynki wolą zabawy z lalkami.

W taborze i w rodzinie istniał system patriarchalny. Ojciec był głową rodziny, a starsi Cyganie decydowali w sprawach istotnych dla całego taboru. Rodzina to nie tylko osoby mieszkające w jednym namiocie: rodzice, dzieci i dziadkowie, ale także bliżsi krewni. Kilka, kilkanaście, a czasem nawet kilkadziesiąt rodzin stanowi kompanię. Wszystkie kompanie należące do tej samej grupy stanowią szczep.

W Polsce zamieszkują cztery szczepy romskie: Polska Roma, Kelderasze, Lovaria i Romowie podkarpaccy. Tabory romskie różnią się trochę od siebie w swej strukturze wewnętrznej w zależności od szczepu do jakiego należą. Występują różnice w sposobie zarobkowania, tradycjach i sposobie życia. Inaczej buduje się namioty i wozy w zależności do jakiej grupy tabor należy. W różnych szczepach występują różne profesje i inne sposoby zarobkowania.

Romowie polscy i Lowara zajmują się w przeważającej mierze handlem końmi. Słowo „lowary” oznacza po węgiersku właśnie handlarza koni. Szczep Kelderaszów (do którego ja sam należę) od wielu wieków wykształcił świetną technikę metalurgiczną, która do dziś pozostaje cygańską tajemnicą. Kotlarstwo to wytwarzanie i cynowanie kotłów dla przedsiębiorstw piekarniczych, masarni, rzeźni itp. Produkowano także różnego rodzaju naczynia kuchenne, w tym znane i cenione cygańskie patelnie. Mówiono, że jedna taka patelnia starczała na całe życie i z czasem stawała się coraz lepsza!

Obozowiska Kelderaszów przeważnie sytuowane były w pobliżu większych miast, bo tam znajdowano pracę kotlarską. Polska Roma zajmujący się handlem końmi lokalizowali swoje tabory na prowincji, gdzie było dużo koni, a  chłopi  chętnie kupowali konie od Cyganów.

Cyganki we wszystkich szczepach zajmowały się wróżbiarstwem, co było nawet dość intratnym zajęciem. W ciągu dnia mężczyźni i kobiety udawali się do miasta by zarobić trochę pieniędzy na utrzymanie. W taborze pozostawały dzieci i starsi. Mężczyźni szli do różnych zakładów pracy, w których produkowano żywność, bo w takich właśnie zakładach można było znaleźć pracę kotlarską. Czasami otrzymywano zamówienie na pobielenie kotłów w dużych ilościach i wtedy mężczyźni z całego taboru mogli być zatrudnieni i otrzymać zapłatę. Kobiety rozchodziły się za wróżeniem. Jedne wolały wróżyć w mieście, a inne wolały iść do wsi, gdzie zawsze było łatwiej zdobyć jakieś produkty do jedzenia.

Dzieci też obciążone były różnymi obowiązkami. Na pewno do piątego roku życia dzieci nie potrzebowały wykonywać żadnych prac, ale już na przykład siedmioletnie dzieci miały dość dużo do robienia. Musiały pilnować młodszego rodzeństwa, żeby nic złego się nie stało, znosiły  gałęzie na opał, a czasami przynosiły też wodę.

AF-T: A Ty jak spędzałeś czas z innymi dziećmi?

Masio Kwiek: Chłopcy, jak na całym świecie, bawili się w berka albo w chowanego. Często bawiliśmy się też w wojnę. W w tej zabawie powstawały sprzeczki, gdyż nikt nie chciał być zabitym. Często urządzaliśmy wesela. To ja byłem najczęściej młodym, a moją żoną była dalsza kuzynka, która także nazywała się Masi – jest to żeńska odmiana mojego imienia. Chłopak nie potrzebował specjalnego ubrania, a dziewczynce zawiązywano chustkę na podobieństwo welonu, ideałem był kawałek firanki, ale skąd wziąć firankę w lesie? Urządzaliśmy przyjęcia weselne na niby. Gotowanie i serwowanie posiłku, którego nie było. Był to prawdziwy teatr mimiczny. Po obiedzie odbywały się tańce i śpiewy. Jedynym instrumentem była duża misa do prania odwrócona do góry dnem, na której wybijało się rytm śpiewanej piosenki. Ze śpiewaniem nie było kłopotu, bo przecież każdy potrafił śpiewać. Przy takiej  „muzyce” można było tańczyć. Każdy chciał zatańczyć chociaż raz z panną młodą, ale za taniec z młodą trzeba było, na modłę prawdziwego wesela,  płacić. Płacono liśćmi.  Tańczyć potrafił każdy.

Kilkunastoletni chłopcy zajmowali się przede wszystkim końmi. Mycie koni w rzece to ulubione zajęcie chłopców, a przy okazji sami się kąpaliśmy i pływaliśmy, co było bardzo przyjemne, zwłaszcza w letnie upalne dni. Po kąpieli trzeba było przygotować obrok dla konia. Czasami jeździło się do wsi, aby podkuć konia, ale to zdarzało się nie zbyt często. Konie także muszą mieć nowe ”buty”. Wieczorami po kolacji przeważnie rozpalaliśmy wielkie ognisko, przy którym odbywały się tańce i śpiewy. Często występom tym przyglądali się mieszkańcy pobliskich wiosek, ale niewielu miało odwagę zbliżyć się do ogniska. Zachowywali pewien dystans. Późnym wieczorem zmęczone dzieci łatwo zasypiały, by rano powitać nowy dzień.

AF-T: Czy zwierzęta należały do rodziny cygańskiej? Miałeś jakieś swoje zwierzątko, którym się opiekowałeś?

Masio Kwiek: Cyganie kochają zwierzęta, a najbardziej konie i psy, bo to są najwięksi przyjaciele Cyganów. Bez nich nie byłoby cygańskiego życia. Przypuszczam, że kiedyś były to zwierzęta święte, bo absolutnie jest zabronione zabijanie i spożywanie mięsa tych zwierząt przez Cyganów. Ja miewałem różne zwierzątka np. świnki morskie, które niepilnowane biegały sobie po lesie, a wieczorem podchodziły do naszego namiotu i spały w swoim pudełku po butach. Często oswajałem sobie małego jeża, który myślał potem, że jestem jego mamą. Bibi Hanka miała wychowaną od maleńkości gęś, która nie odstępowała jej na krok. Nawet kiedy szła po zakupy, gęś wchodziła z nią do sklepu ku zdumieniu innych. Pełno było w taborze gołębi, a nawet rajskich kur. Natomiast nigdy nie widziałem w taborze kota. Kot według Cyganów to zwierzę złowróżbne.

AF-T: Dzieci miały chyba wspaniałe beztroskie życie w taborze. Takie wieczne wakacje…

Masio Kwiek: Dzieci w ciągu dnia oddawały się swoim ulubionym zabawom pod nadzorem dziadków i babć. Późnym popołudniem dorośli wracali do taboru, czasami z pieniędzmi, ale przeważnie bez. Cyganki natomiast zawsze miały siaty z różnymi smakołykami.

Rozpalano ogniska, na których w okopconych, ale czystych garnkach przyrządzano wieczorny posiłek. Unoszące się nad garnkami zapachy gotowanego jedzenia jeszcze bardziej potęgowały w nas dzieciach całodzienny głód. W końcu każdy dostawał coś do jedzenia i głód był zaspokojony. Po kolacji, przy herbatce  dorośli oddawali się rozmowom na różne tematy, na przykład o tym, że dawniej wszystko było lepsze. W tamtych czasach nie istniały środki masowego przekazu, a już na pewno nie w taborze.

Romowie lubili opowiadać i słuchać baśni. Często posyłano po mnie, żebym opowiadał różne historyjki. Nie wiem czemu, ale miałem posłuch nawet wśród starszych. Kiedy ognisko dogasało, tabor udawał się na spoczynek. Całodobowe świeże powietrze łatwo nużyło, zwłaszcza dzieci. Mamusie przygotowywały posłania dla całej rodziny. Najważniejszym bogactwem u Cyganów zawsze było złoto i wielkie puchowe pierzyny – złoto, żeby przeżyć kryzys, a pierzyny, żeby nie marznąć w wietrznych namiotach.

Posyłanie cygańskich dzieci do szkoły było pojęciem całkowicie abstrakcyjnym. Cyganie  nigdy nie osiedlali się na dłużej, niż tylko na kilka zimowych miesięcy. W związku z ciągłym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce, było fizyczną niemożliwością, żeby dzieci cygańskie mogły chodzić do szkół, chociaż władze niejednokrotnie próbowały zmusić Cyganów, żeby posyłali tam swoje dzieci. Ale Cyganie uważali, że im szkoła nie jest potrzebna, bo oni wszystko o życiu wiedzą, a gadzie (nie-Cyganie) o życiu nic nie wiedzą i dlatego muszą chodzić do szkoły.

AF-T: Ale Ty przecież chodziłeś do szkoły!

Masio Kwiek: W 1953 r. mieszkaliśmy w Warszawie na Sadybie, gdzie zastała nas właśnie zima. Miasto leżało w gruzach i nigdzie nie można było wynająć pokoju na zimę, a w dodatku nie mieliśmy pieniędzy na czynsz. Ledwo starczyło na kupno desek, i w naprędce skleconym baraku z piecykiem można było jakoś doczekać wiosny, i znów wyruszyć na niekończącą się cygańską wędrówkę. Właśnie w tym czasie rząd w Polsce wydał rozporządzenie zobowiązujące Cyganów do posyłania swoich dzieci do szkół, a i dorośli podlegali obowiązkowi uczęszczania na kursy wieczorowe dla analfabetów. Chciał nie chciał, razem z moją starszą o pięć lat siostrą Kuzią trafiliśmy do pierwszej klasy szkoły podstawowej na Sadybie. Niewiele pamiętam z tego chodzenia do szkoły. Byliśmy biedni, ubrani w łachmany i  pewnie dlatego polskie dzieci rzucały w nas kamieniami i wyzywano nas od Cyganów – sakara makara. Razem z nami chodziło do szkoły więcej cygańskich dzieci, w grupie było raźniej i mogliśmy się bronić przed atakami. W marcu zrobiło się ciepło i z radością opuściliśmy niepotrzebną nam szkołę i zbombardowane miasto. Ruszyliśmy na łono natury, które było naszym środowiskiem naturalnym. W dniu, kiedy opuszczaliśmy Warszawę, dobiegła nas wiadomość o śmierci Józefa Stalina. Starsi Cyganie płakali – gdyby nie on, to nas już by nie było, bo Hitler chciał zabić wszystkich Cyganów.

Przez wiele lat ja też tak myślałem i byłem wdzięczny Stalinowi za życie własne i rodziny.

Następny mój kontakt ze szkołą następuje w Łodzi, gdzie nasz tabor zawędrował na zimowisko do Bałut. Tak samo w przez nas zbudowanym baraku, ale dużo większym, z oknami i ogrzewaniem, było całkiem znośnie, bo przecież innego życia nie znaliśmy. Myśleliśmy, że tak trzeba i tak jest normalnie. W szkole było całkiem fajnie. Była nas cała gromadka cygańskich dzieci. Uczyliśmy się czytać i pisać, no i liczyć. Któregoś dnia pani zapytała: dzieci, kto z was ma w domu kaloryfery? Nasza kuzynka wyrwała się z odpowiedzią: moja mama gotuje codziennie kalafiory! Śmiechom nie było końca, a dowcip opowiadano w taborze przez długi czas.

W kolejnych zimach chodziłem do szkół w Gliwicach, w Grodzisku Maz., w Otwocku i w Warszawie do gimnazjum na ul. Spiskiej na Ochocie.

Mogę powiedzieć, że nauka sprawiała mi radość i jak się zatrzymywaliśmy na dłuższy zimowy postój w jakimś miejscu, sam biegłem do szkoły i zgłaszałem, że chcę się uczyć. Rodzina mnie do tego specjalnie nie zachęcała. Przeciwnie, często rano mama i babcia chodziły cicho, na palcach, z nadzieją, że zaśpię i nie pójdę na lekcje.

Moja nauka w szkołach była nieregularna i niesystematyczna, postrzępiona i fragmentaryczna. Nie można pogodzić koczowniczego życia taborowego z normalną edukacją. Dopiero po przyjeździe do Szwecji udało mi się dokończyć gimnazjum i Wyższą Szkołę Nauczycielską w specjalności język polski i język cygański.

AF-T: Należysz do rodziny królewskiej Kwieków…

Masio Kwiek: Drogi cygańskich taborów czasami się krzyżują i zdarza się, że dwa tabory z różnych szczepów nie mają wyboru i Cyganie zmuszeni są rozbić swoje obozowiska w tym samym  lesie.

Tak się właśnie stało latem 1924 r. na Wołyniu. W pobliżu miasta Lwowa, na wielkiej leśnej polanie obozował już od kilku tygodni obóz Cyganów ze szczepu Kelderasza. Głową tego taboru był Giura znany w wielu prowincjach nie tylko jako niesamowicie mocarny, ale także jako mądry i sprawiedliwy przywódca. Miał sześciu ogromnie mocarnych synów i trzy córki. Najstarszy syn Janusz (po cygańsku: Ciandyry), kilkanaście lat później zostanie w Warszawie wybrany na króla Cyganów w Polsce i w krajach ościennych. Do rewolucji październikowej szczep ten koczował w Rosji, potem w Związku Radzieckim, a po odzyskaniu niepodległości przez Polskę – opuścił tamte tereny i przywędrował do Polski.

W tym samym czasie, na tej samej polanie rozbili obozowisko Cyganie ze szczepu Polska Roma, który od wieków zamieszkiwał tereny polskie i kraje Europy centralnej, a do którego z kolei należała rodzina mojej mamy. Tam mój ojciec, bratanek Janusza upatrzył sobie dziewczynę z sąsiadującego taboru i chciał się z nią ożenić. Cyganie raczej żenią się w obrębie własnych szczepów, ale ojciec był bardzo uparty. Rodzina mamy, chcąc zniechęcić kandydata, ubrała mamę w kożuch odwrócony na lewą stronę, włosiem do góry, usmolono jej twarz węglem z ogniska i kazano paść konie. Przekonywali, że dziewczyna jest głupiutka i na żonę się nie nada, ale ojciec nie dał się zwieść i w końcu urządzono wesele.

W ten sposób, kiedy się urodziłem, zostałem członkiem rodziny króla cygańskiego – Kwieka.

Ponieważ moi rodzice pochodzili z różnych szczepów, a nawet z różnych krajów, niektóre lata spędzaliśmy w taborze Polska Roma u rodziny mojej matki, gdzie warunki były zupełnie inne niż  wtedy, kiedy jeździliśmy w taborze Kelderaszów, rodzinnym szczepie mojego ojca. Choć ojca już po wojnie nie było z nami, bo został zamordowany przez hitlerowców w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, to szczep Kelderaszów był zawsze naszym szczepem rodzinnym, bo u Romów pochodzenie i nazwisko dziedziczy się po ojcu, nie po matce.

AF-T: Czy Twoje cygańskie imię Masio coś znaczy?

Masio Kwiek: Cyganie nadawali dzieciom podwójne imiona – polskie i cygańskie. Polskim imieniem dziecko było chrzczone, ale w taborze, na co dzień, nazywano je po cygańsku.  Imiona cygańskie często są nazwą czegoś, co jest dla Cyganów ważne. Moje imię – Masio –  znaczy tyle co ryba. Cyganie jedli dużo ryb, które same łowili. Ja też od dzieciństwa lubię wędkować.

AF-T: Wujku, czy rozpoznajesz znajome miejsca i ludzi na tych fotografiach?

Masio Kwiek: Każda zachowana fotografia to tak, jak otwarta księga cygańskiego życia.    Te zdjęcia nie są z mojego taboru, tylko tego, w którym przez jakiś czas przebywał Jerzy Ficowski. Na kilku zdjęciach rozpoznaję poetkę Papuszę-Bronisławę Wajs, jej męża Dionizego Wajsa i syna Tarzana. Są też zdjęcia dzieci cygańskich  we Włochach pod Warszawą, z czasów wojny.

Ale las, namioty, wozy, konie i ludzie wyglądają tak samo, jak ja to pamiętam. Jedno zdjęcie  potrafi czasem powiedzieć więcej niż tysiąc słów. Na przykład ta fotografia z trzema harfami w środku lasu. Ja sam nigdy czegoś takiego nie widziałem. Cyganie kochają muzykę, lubią i potrafią grać, tańczyć i śpiewać. Można było zobaczyć u nich skrzypce albo harmonię, ale nie umiem wytłumaczyć skąd się wzięły w lesie te wielkie drogie harfy.

 AF-T: A jak to się stało, że Ty zacząłeś śpiewać i występować na festiwalach?

Masio Kwiek: Jak tylko sięgam pamięcią, zawsze lubiłem śpiewać. Przez wiele lat śpiewałem piosenki cygańskie, bo tylko takie umiałem. Dopiero później, pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy kupiliśmy sobie radio marki ”Stolica”, odkryłem cudowny świat polskich piosenek. Lubiłem słuchać takich utworów jak: „Marynika” , „Wio koniku”, „Apasionata”, „Kasztany”, „Siwy włos”. Szczególnie upodobałem sobie piosenką „Pożegnania”, którą śpiewała Sława Przybylska .

Siedząc na cygańskim wozie, przez całą drogę naszej marszruty, wyśpiewywałem pełny repertuar znanych mi piosenek, a było ich już wtedy bardzo dużo. Wszyscy błagali: przestań śpiewać, bo nas już bolą uszy – ale ja śpiewałem dalej! Nieraz oberwał mi się niejeden szturchaniec za śpiewanie, ale cóż, dla sztuki trzeba się czasami poświęcić.

W 1963 nasz tabor zatrzymał się w lesie, na przedmieściu Piotrkowa Trybunalskiego. W tym bardzo sympatycznym mieście było dużo pracy kotlarskiej i tabor został tam na cale lato. A nawet kiedy przyszła zima, zdecydowano, że pozostaniemy tu na zimowisko, tym bardziej, że nie mieszkaliśmy w namiotach, tylko w wozach cygańskich, czyli nie byliśmy uzależnieni od wynajmowania kwater. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że to było ostatnie lato naszego koczowniczego życia. W roku 1964 rząd polski wydał ustawę zabraniającą Cyganom dalszego koczownictwa. I tak zakończył się na dobre wielowiekowy koczowniczy tryb życia Cyganów. Myślę, że wcześniej czy później i tak musiało do tego dojść.

Niedaleko naszego obozowiska znajdował się bardzo duży zakład produkujący bawełnę potocznie nazywany ”Bawełnianka” .W tym zakładzie, w którym pracowało wieleset ludzi, znajdowała się świetnie prosperująca świetlica, w której odbywało się mnóstwo imprez. Między innymi był tam zespół muzyczny, w którym grali świetni muzycy tacy, jak Heniek Banaszek i bracia Łągwowie, którzy się z nami, chłopcami z taboru, kolegowali. Pewnego razu namówili nas do wzięcia udziału w próbie zespołu. Kierownik zapytał mnie, co mógłbym zaśpiewać, żeby chłopcy mogli mi zaakompaniować? Wtedy była bardzo modna piosenka Paula Anki pt.: „You Are My Destiny” i druga piosenka cygańska ”Moldawianskie Stepy”. Piosenki się spodobały i przyjęto mnie do zespołu. W ten oto sposób zaczęła się moja życiowa przygoda z piosenką, która trwa do dzisiaj.

Następnego roku obozowaliśmy w Otwocku koło Warszawy. To właśnie wtedy poznałem najwybitniejszego cyganologa na świecie śp. Jerzego Ficowskiego, który dowiedziawszy się, że śpiewam w zespole, razem z Mateuszem Święcickim, świetnym kompozytorem, napisał dla mnie cztery piosenki. Wystąpiłem na ”Giełdzie Piosenki”, gdzie podpisano ze mną kontrakt na nagranie płyty ”Piosenki Cygańskie”. W 1964 r. zakwalifikowano mnie do udziału w II Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu i dokooptowano mnie do zespołu „Chochoły”, który był wtedy najpopularniejszym zespołem big beatowym.

Występy z „Chochołami” trwały około roku, a potem był cygański zespół „Terno”, gdzie poznałem swoją żonę Raidę, z którą wziąłem ślub w 1964 r. Mamy razem dwoje dzieci , Tatarkę i Harrego, którzy teraz mają już własne dzieci,  nasze kochane wnuki. Od wielu lat mieszkamy w Szwecji, ale bardzo często odwiedzamy Polskę, rodzinę i przyjaciół.

AF-T: A jak Ty właściwie poznałeś Jerzego Ficowskiego? Dla mnie jesteś wujkiem całe moje życie, ale chyba poznaliście się wcześniej.

Masio Kwiek: W połowie lat pięćdziesiątych XX wieku ukazała się w Polsce książka pt.:”Pieśni Papuszy”. Był to tomik wierszy w dwóch językach – polskim i cygańskim. Książkę tę wydano staraniem znanego już wówczas pisarza – Jerzego Ficowskiego, który dokonał tłumaczenia tych wierszy z języka cygańskiego na polski. Wiersze w tej publikacji zostały bardzo wysoko ocenione przez Juliana Tuwima, który był wówczas najwyższym autorytetem w tej dziedzinie.

Książka została jednak bardzo krytycznie przyjęta przez Polska Roma, którzy mieli ogromne pretensje do autorki – Papuszy, obwiniając ją o zdradę cygańskich tajemnic. Groźby pod jej adresem sprawiły, że Papusza przestała pisać i zaczęła się ukrywać. Życie pod presją i w ciągłym strachu spowodowało, że popadła w depresję i zakończyło się jej pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Przez wiele lat Papusza niesłusznie obwiniana była o zdradę, „Pieśni Papuszy” nie zdradzały przecież żadnych cygańskich tajemnic. To były tylko piękne wiersze, które do dziś zostały przetłumaczone w różnych krajach na wiele języków.

Przy taborowych ogniskach często poruszano temat Papuszy. Groźbom nie było końca, a mówiono także o wykluczeniu jej ze społeczności cygańskiej, co jest najgorszą karą za sprzeniewierzenie się, jaka może spotkać Cygana.

Ja sam, jako kilkunastoletni chłopiec, nigdy nie zabierałem głosu w tej sprawie ze względu na mój młody wiek,  mimo że temat ten bardzo mnie interesował. Dzieci, nawet nastoletnie, nie mogą zabierać głosu w dysputach dorosłych Cyganów.

Po pewnym czasie, kiedy największa złość Cyganów minęła, próbowali wytłumaczyć sobie, jak do tego doszło, że Cyganka, która prawie nie umiała pisać, napisała wiersze i wydała książkę. Próbując zrozumieć ten fenomen, zaczęto opowiadać różne zmyślone, zasłyszane historie na ten temat. Opowiadano sobie na przykład, że ten Ficowski, co pisze książki, to tak strasznie zakochał się w tej cygańskiej poetce Papuszy, że porwał ją, przywiózł do Warszawy i tak się ukryli, że nikt nie może ich odnaleźć. I że ona opowiada mu te wiersze, a on tylko pisze i pisze. Inni mówili, że tych wierszy to wcale Papusza nie napisała, bo ona przecież nie umie pisać, tylko Ficowski sam napisał, a powiedział, że to Papusza. Jeszcze inni oburzali się: jak to Cyganka żyła z gadziem i jeszcze będą z tego niecygańskie dzieci!

Papusza i Ficowski nie schodzili z ust Cyganów, byli stałym tematem przy ogniskach w cygańskich taborach. W przeciwieństwie do tego, co inni mówili, zawsze mnie fascynowała ta historia, która od początku, kiedy ją usłyszałem, wywarła na mnie ogromne wrażenie. Książka „Pieśni Papuszy” nigdy do mnie nie trafiła, ale sam fakt jej wydania, i że była to książka o Cyganach, napisana przez Cygankę, była w moim odczuciu czymś wielkim. Była dla mnie jakby zachętą i inspiracją, nie tyle do pisania wierszy, co do zrobienia czegoś dla Romów, by oni sami pomyśleli o tym, że świat się zmienia i życie Cyganów też powinno się zmienić na lepsze.

Po latach zebrałem te opowieści o Ficowskim i Papuszy, i opublikowałem na łamach tygodnika „Przekrój” pod tytułem „Cygańskie legendy o Jerzym Ficowskim”. https://przekroj.pl/archiwum/artykuly/31794?f=rok:1964,sortuj:najnowsze,szukaj:cyganie

Kiedy usłyszałem o książce Jerzego Ficowskiego pt. „Cyganie polscy”, w której opisał naszą historię i obyczaje, postanowiłem do niego napisać list z podziękowaniami. Czułem, że ta książka jest dowodem na to, że los Cyganów nie jest mu obojętny i uważałem, że udostępnienie wiedzy o Cyganach spowoduje złagodzenie przesądów na ich temat. Nie miałem adresu, ale przyszła mi do głowy myśl wysłania listu do Związku Literatów Polskich, adres znalazłem w książce telefonicznej. List trafił do rąk pana Ficowskiego, a po paru dniach odwiedzili mnie jego znajomi, którzy chcieli sprawdzić, czy taki Cygan istnieje naprawdę, czy to nie jakiś podstęp.

W pierwszym liście do mnie, pan Jerzy zaproponował spotkanie w klubie Związku Literatów na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Zawsze byłem nieśmiały, ale próbowałem to zatuszować. Spotkanie było chyba bardzo udane, bo zapoczątkowało wieloletnią bliską przyjaźń, nie tylko moją z panem Jerzym, ale także naszych rodzin. Do dzisiaj Aniu, mówisz przecież do mnie wujku. Nasza przyjaźń trwa nieprzerwanie mimo, że od kilkudziesięciu lat żyję w Szwecji.

Pan Jerzy mieszka teraz w Raju, ale jego dobro i jego artyzm pozostaną z nami na zawsze. Cześć Jego Pamięci.

Anna Ficowska-Teodorowicz: Dziękuję Ci, Wujku, za rozmowę

 

Masio Sylwester Kwiek –  muzyk, jeden z najpopularniejszych piosenkarzy cygańskich lat 60-ych i 70-ych XX w. Potomek ostatniego koronowanego w Polsce króla cygańskiego Janusza I Kwieka.

Urodzony w 1944 r. w Warszawie, w rodzinie romskiej. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził w wędrownym taborze cygańskim. Gdy rodzina osiadła w Otwocku, w 1964 r zadebiutował na ogólnopolskiej scenie podczas II Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu z zespołem Chochoły. Nagrywał  piosenki dla Polskiego Radia, występował w Telewizji Polskiej, wydał wiele płyt. W 1978 wraz z żoną Raidą i dziećmi wyjechał na stałe do Szwecji. Zamieszkał w Sztokholmie, gdzie kontynuował karierę w grupie Romano Gospel, która prezentowała pieśni religijne z elementami muzyki cygańskiej. Odwiedza Polskę, np. przy okazji gorzowskiego festiwalu Romane Dyvesa. W 2008 r., wraz z synem Harrym Kwiekiem, założył Stowarzyszenie Muzyki Cygańskiej Romska Musiksallskapet, które organizuje w Sztokholmie Romska Festivalen.

Masio, Raida i Tatarka Kwiekowie, Białystok, 1970

Okładka płyty

Masio Kwiek „Uparta cisza”sł. Irena Solińska, muz. Adam Skorupka

Janusz Kwiek – król Cyganów Koronacja 1937r

Masio Sylwester Kwiek – zdjęcie z legitymacji szkolnej

Masio Sylwester Kwiek

Masio Sylwester Kwiek

Okładka płyty – Polskie Nagrania „Muza” lata 80-te XX w.

Masio Sylwester Kwiek i Jerzy Ficowski

Randia, Masio Kwiek, Raida – ostatnie lato w cygańskim taborze 1964

Masio Sylwester Kwiek na scenie

Masio Sylwester Kwiek – Warszawa

Masio Sylwester Kwiek – fot. Piotr Wójcik