Wywiad z Teresą Mirgą

Teresta Mirga, archiwum prywatne artystki

Pani Tereso, kiedy poszukuje Pani pierwszych wspomnień, krajobrazów, dźwięków, twarzy osób, kogo i co Pani widzi?

To jest Czarna Góra, moja rzeka – dzika Białka, moja rodzina, Romowie, Górale wokół i cała ta muzyka, która od dziecka mnie otaczała i towarzyszyła. Nie byłam wyjątkiem. To dotyczyło nas wszystkich, górskich Romów, dla których pieśń jest jak woda, nie da się bez niej żyć. Miałam szczęście, że wokół mnie wszyscy śpiewali, siostry mamy i taty, cała rodzina była rozśpiewana.

Ta domowa pieśń, codzienna, co to było za zjawisko?

Kobiety śpiewały. Gotowanie, sprzątanie, zabawa z dziećmi. Zawsze ktoś coś nucił. Ciocia obierała kartofle i śpiewała. Ja, nie tylko w tym wyrastałam, ale od kiedy już pamiętam, szukałam tej muzyki, ona mnie wołała. To były czasy, że na ścianach domów wisiały głośniki, megafony i radio szło na okrągło, głównie muzyka. Miałam trzy, cztery latka i w około wciąż słyszałam coś interesującego, wspaniali wykonawcy wspaniałe piosenki polskie, francuskie, włoskie, Skaldowie, Maryla Rodowicz, Czerwone Gitary, Marek Grechuta.

Pieśni romskie, to były stare pieśni, czy improwizowane, wymyślane na poczekaniu?

I tak i tak, bo na warstwie archaicznej pieśni i w słowach i muzyce pojawiały się nowe pomysły. Ciotki sobie opowiadały starą historię, ale i dopowiadały własną – tu i teraz, co ją trapiło, co cieszyło – to śpiewała. Ta pieśń nieustająco się zmieniała, po części smutnej, do płaczu, nagle wskakiwało coś odmiennego, pocieszającego, zwrotka dostawała więcej słońca i radości.

Choć wciąż na tej samej nucie, na tej samej melodii.

Tak, choć melodia też potrafi zwieść, bo wydaje się, ze to na wesołej nutce śpiewamy, a treść dramatyczna, słowa o biedzie, stracie, nieszczęściu. Mam z tym czasem problem na warsztatach. Ucząc nie-Romów romskich pieśni, tłumaczę też teksty i trochę to budzi zdziwienie, trudność. Nie łatwo im wejść w nastrój, wydawało by się wesołej pieśni, tylko że tekst jest do płaczu.

Czarna Góra, sąsiednia Bukowina Tatrzańska to wpływy polskiego Podhala, ale to też Spisz z nieco odmienną kulturą i słowackimi wpływami

Tak, oczywiście i w muzyce i języku. Starsi jeszcze mówili po słowacku – moi rodzice jeszcze pamiętali tu Słowację i pierwszy ich kontakt ze szkołą – to była szkoła i język słowacki. Potem Mama sama nauczyła się pisać po polsku. A gwara spiskich górali na co dzień obowiązuje. W muzyce też więcej czardasza się słyszy niż na Podhalu. Chodzony czardasz, w dwóch częściach – marsz (chodzony) i ta szybsza część, bardziej żywa, energiczna. Oj tak, to przypłynęło od Słowacji, z Węgier. U Romów też mamy te odmienności, śpiewam te pieśni na koncertach. Pieśni spiskich Romów składają się z trzech części. Pierwsza: halgato, w wolnym tempie, swobodna, bez wyraźnego rytmu; druga: średniego tempa, już rytmiczna, ten chodzony czardasz właśnie, i trzecia: szybka, tzw. polka. Na Słowacji i Węgrzech też tak Romowie śpiewają.

A to co na Węgrzech nazywają szájbőgő i w czym mistrzami są tamtejsi romscy śpiewacy, ta charakterystyczna improwizacja, naśladowanie instrumentów perkusyjnych, bębna, metalowej bańki, łyżek, czy to był znane w Czarnej Górze?

Nie. Ale kiedy usłyszałam ten rodzaj śpiewu, zdałam sobie sprawę, że nieco inaczej, ale też tak śpiewam, wokalizuje melodię w wymyślonym na tę chwilę języku. I nie wiem naprawdę, skąd mi się to wzięło, przypłynęło naturalnie. Jednocześnie za pomocą tych dźwięków można mnóstwo treści wyrazić. Zauważyłam, że to bardzo otwiera też słuchaczy, którzy podążają za melodią i mogą podłożyć sobie to co im swobodnie wyobraźnia w tym momencie podpowiada. Ale ostatecznie to albo się nie przedostało przez góry, albo przepadło, zostało zapomniane. Niestety, jak spora cześć naszej wspólnej z tamtymi Romami kultury, ubioru, instrumentów, też ten niezwykły śpiew. Nasza kultura, polskich Romów Górskich też znika w coraz większym tempie. Już w momencie, kiedy ja zaczęłam funkcjonować na scenie, działały przecież na południu Polski zespoły estradowe, które zamiast czerpać z naszej tutejszej kultury, prezentowały folklor Romów o tradycjach taborowych, rosyjskich – w stroju, tańcu, muzyce, dialekcie – to nie było nasze!

W wymiarze merkantylnym, to nawet może da się zrozumieć. Publiczność chce spektakularnego widowiska. Wielu wciąż ma w pamięci zespół „Roma”, czy zna przeboje z filmu „Tabor wędruje do nieba” – te zespoły odpowiadały na takie oczekiwania. Ale czy przed Panią byli jacyś artyści, zespoły, które proponowały publiczności kontakt z korzenną, prawdziwą kulturą Romów Górskich?

Nie, chyba nie. Jedynie poszczególni muzycy, skrzypkowie, którzy do zespołów estradowych wnosili wirtuozowski czardasz. Np. Miklosz Deki Czureja z synem w „Romie”. Ale pieśni, tańca naszych Romów to chyba nigdzie nie można było uświadczyć. Niedawno Monika Janowiak, Kierowniczka Biblioteki Kulturoznawstwa i Muzykologii Uniwersytetu Wrocławskiego znalazła nagranie a capella starych pieśni śpiewanych przez kobietę z Czarnej Góry. Byłam zupełnie wstrząśnięta i zachwycona – to chyba jedyne takie nagranie.

Na tle innych osiedli romskich, Czarna Góra była jakimś wyjątkiem, czymś się wyróżniała, były jakieś sympatie lub antypatie z Romami z innych osiedli?

Nie, relacje były dobre, normalne. Spotykaliśmy się na odpustach, czy świętach. Ludzie, jak to ludzie, jedni za sobą nie przepadali, a inni szli za męża, czy żonę. Ale muzycznie, Czarna Góra chyba się trochę wyróżniała. W osiedlu było sporo muzykantów. Dwie kapele się zbierały na wesela, imprezy – grali w restauracjach, karczmach. Brat mojej mamy – Józef Mirga był bardzo dobrym i znanym skrzypkiem. Grał nie tylko w romskich składach, ale i do góralskich świetnych kapel na największe wesela był zapraszany jako prymas – pierwszy skrzypek. Młodzież góralska też przychodziła się do niego uczyć grać na skrzypcach. To był muzyk!

Może nieco stereotypowo, poszkodujmy trochę górali – ale nie słyną oni raczej z tolerancji do „innych”?

No tak, są zawzięci. Ale nam całkiem dobrze się sąsiedztwo układało. Myślę, że to też trochę dzięki muzyce. Te dwie kultury zawsze były blisko. A że kultura góralska też bardzo mocno stoi na muzyce, to i zrozumienie i okazja do spotkań, wspólnego grania, poznania się była większa. Łatwiej nam chyba było się zrozumieć i szanować. No i kowalstwo na pewno też tu grało rolę. Tylko w Czarnej Górze były trzy kuźnie, a przy robocie ciągle się gada przecież. A potem to już też szkoła wspólna, znajomości, koleżeństwo. Pokolenie moich rodziców miało już świadomość, że musimy mieć szkołę. Że ona da pracę – więc naprawdę nas gonili do nauki. Ale w szkole to już było różnie. Niektórzy nauczyciele zabraniali nam między sobą mówić po romsku, śpiewać nasze piosenki.

Z tego katalogu przedmiotów i obowiązków szkolnych, które Pani lubiła najbardziej?

Język polski oczywiście. Zaczytywałam się w książkach, poezji. Miałam dobrą nauczycielkę – podsuwała mi lektury, wiedziała co może mnie zainteresować. Kochałam Jana Kochanowskiego. „Treny” bardzo mnie poruszyły. Bardzo wcześnie straciłam chorego braciszka i to też zbliżyło mnie do Kochanowskiego i chyba w ogóle do poezji. Czytałam Mickiewicza, Słowackiego i nawet mi nie przeszkadzało, że to lektura obowiązkowa była. Pod poduszką, w domu, zawsze miałam jakąś książkę. Czytałam kiedy się tylko udało. A dom maleńki, choć piękny – rodzeństwo, cała gromada, zawsze ktoś w domu, nie łatwo było znaleźć trochę spokoju.

Muzyka też się wtedy pojawia jako wybór?

Tak, miałam jakieś 10 – 11 lat, to już było bardzo świadome, to była konieczność wręcz. Chłopcy na osiedlu mieli gitary, słuchałam, podpatrywałam, śniła mi się ta gitara! Mama widziała co się ze mną dzieję i pojechaliśmy do Zakopanego i kupiła mi tę wyśnioną gitarę.

Uczyłam się ze słuchu. Podpatrywałam też u chłopaków akordy, ale raczej metodą prób i błędów, na słuch to sobie układałam, po swojemu. W podstawówce, rok uczyłam się też w szkole muzycznej, w klasie śpiewu. Ale poszłam tam bez podstawowej wiedzy, przygotowania teoretycznego. Śpiewałam w chórze, ale nie znałam i nie chciałam się uczyć nut, trzymać się tych reguł, kanonów. Nauczycielka mówiła: tak być nie może Tereniu, trzeba śpiewać pierwszym, albo drugim głosem, a ty sobie fruwasz jak chcesz. No i trzeba się było rozstać. Ale po latach ciągle sobie coś przypominam, coś odkrywam z tego okresu. Kocham też te wszystkie pieśni, których mnie uczono – Schuberta, Moniuszki, innych. Na pewno nie był to zmarnowany czas.

Wchodzi Pani w dorosłość coraz bardziej świadoma swoich możliwości muzycznych – nie ciągnęło Pani do jakiś zespołów, muzyki popularnej, może już do zarobkowania?

Zupełnie nie. Śpiewałam sobie i rzece. Sama się rozwijałam, śpiewałam, grałam na gitarze. Były też ze mną koleżanki – dzieci romskie są muzycznie bardzo otwarte, ciekawe muzyki. Brałam gitarę i godzinami razem śpiewałyśmy nad rzeką.

Ale przychodzi zazwyczaj ten trudny moment, kiedy zdolne, utalentowane dzieci, czy raczej już młodzież, gdzieś nam przepada. Bo obowiązki, bo rodzina założona, bo trud codzienny zabiera oddech wrodzonym talentom, bo w końcu tylko przy obieraniu ziemniaków można pośpiewać. W Pani przypadku tak się nie stało.

Tak, co tu się wydarzyło? Był taki moment, że trochę się zrobiło głośno o mnie. Trochę wcześniej zostałam mamą dzieci mojej zmarłej siostry i chciałam im dać coś więcej, wypełnić im czas. Czytałam im książki, chodziliśmy do lasu na jagody, grzyby, byliśmy blisko z naturą, no i nieustająco serwowałam im muzykę. Najstarsza Natalia miała koleżanki – bliźniaczki – i one też z nami były i też pięknie śpiewały. Słyszał nas ojciec tych dziewczynek – Jan Kacica – niewidomy, wybitny śpiewak. Śpiewał i grał na perkusji w wielu zespołach. Dołączył do nas i nieopatrznie zrobił nam się z tego taki mały niezły zespół. Kiedy ks. Stanisław Opocki na początku lat 90. zaczął organizować pielgrzymkę romską do Limanowej, zaprosił nas, żebyśmy zaśpiewali w kościele. Zaproszeń do kościołów było coraz więcej, ale też już całkiem regularnie zaczęliśmy występować w jednej z kawiarń w Czarnej Górze. Śpiew na głosy, z tamburino, łyżkami, gitarą – to już były właściwie koncerty. Do Czarnej Góry zaczęli też przyjeżdżać artyści z Polski. Z Fundacją Pogranicze jeździliśmy do innych osiedli romskich, robiłam tam warsztaty śpiewu. Przyjechał też teatr Węgajty spod Olsztyna. Dali spektakl, a wieczorem zaprosili nas na ognisko do wspólnego muzykowania. Stryj mnie prawie przymusił, żeby przyjść. Ja się wahałam, czy potrzebne jest mi to całe zamieszanie. Miałam ciężki czas, unikałam ludzi. Ale stryj prosił, znaczy trzeba. Potem zaprosili nas do siebie do Węgajt, robiliśmy warsztaty, wieczorem koncerty. Tam zobaczyli nas ludzie kultury, teatru i zaprosili do Warszawy. W Warszawie już jako zespół „Kałe Bała”wystąpiliśmy z muzykami z Nowego Targu, skrzypce i akordeon, bliźniaczka z mandolinką, ja z gitarą i cztery głosy – to już była moc. Zaraz był Gorzów Wielkopolski, festiwal Romane Dyvesa i posypały się następne propozycje, koncerty, festiwale. Graliśmy dosyć dużo.

I wciąż „Kałe Bała” gra.

Tak, ale bywały cięższe chwile. Dziewczyny wyszły za mąż, przyszła fala wyjazdów za granicę. Wielu muzyków też wyjechało. Był moment, że zespół praktycznie przestał istnieć, zostałam jedynie z bratem – Jackiem Kacicą. Poprosiłam góralskich muzyków i przez jakiś czas graliśmy w takim mieszanym składzie. Zespół się zmieniał, ale cały czas graliśmy. Kilka lat, na mandoczeli grał z nami Piotr Ondycz (obecnie w zespole Viki Gabor), potem i do dziś na gitarze gra Piotr Hortmanowicz. Ostatnio nagrywałam muzykę do filmu z grającym na fletni pana Romem z Rumunii. Prawdopodobnie zacznie z nami koncertować. Zespół jest ukształtowany, ale otwarty na zmiany.

Fot. archiwum Centrum Doradztwa i Informacji dla Romów
“Kałe Bała” zespół założony przez Teresę Mirgę  w 1992 roku

Gros twórczości „Kałe Bała” to utwory tradycyjne – na ile je Państwo przekształcają, rozwijają, a na ile jest to granie in crudo?

Oczywiście, staramy się być blisko pierwotnej wersji, ale aranż, myślenie o utworze jest nasze, dzisiejsze – więc siłą rzeczy – nasz wpływ na ostateczny kształt jest znaczny.

Ale jest też Pani twórczość, która składa się na znaczną część repertuaru „Kałe Bała”.

Tak, od początku, jeszcze w tym młodzieńczym okresie, pisałam i muzykę i teksty. Zawsze pisałam, zawsze i wszędzie. Miałam zeszyt i na lekcjach zamiast uważać i notować co trzeba, zapisywałam, myśli, fragmenty wierszy, teksty piosenek, które przychodziły mi do głowy. Jan Mirga – Rom, też z Czarnej Góry (autor baśnie romskich), był naszym nauczycielem historii i zabierał mi ten zeszyt, żeby po lekcji go oddać, ze słowami, że szanuje to moje pisanie i mnie do niego zachęca, ale bardzo prosi, żeby nie na historii, i niech się teraz ze mną męczy następny nauczyciel. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że kiedyś, ktoś to moje pisanie i muzykowanie zechce wydać w tomie poezji, czy płyty.

Pierwsza rejestracja zespołu „Kałe Bała” to kaseta magnetofonowa „Rupuni gili” [Srebrna pieśń].

Tak, w 1994 r. to była mała sensacja. Dla wielu olśnienie, że muzyka romska może być tak inna od tego co większości się wydawało, że jest cygańską muzyką – tym szlagierem z estrady. Na kasecie były też moje utwory. W tym samym roku „Spółka Poetów” w Podkowie Leśnej, za sprawą Piotra Mitznera, wydała mój pierwszy tomik poezji „Czemu tak?” w wersji polskiej i romskiej. Ta twórczość szczęśliwie się rozrastała, więc zdarzyły mi się i kolejne wydania poezji, jak i kilka płyt.

Pani Tereso, zdolnych młodych ludzi nie brakuję, a gdzie uczniowie?

Tak, rzeczywiście i warsztaty przyciągają mnóstwo ludzi, często bardzo utalentowanych i obiecujących. Trzeba powiedzieć, że są to praktycznie tylko nie-Romowie, zainteresowani naszą kulturą, chcący ją poznać, pośpiewać. Zdarzają się też konsultacje spektakli teatralnych, produkcji filmowych. Chcę, żeby ta muzyka była rozumiana. I jeśli już ktoś ma ambicję, potrzebę zmierzenia się z nią, niech robi to dobrze. Agata Siemaszko i Marysia Natanson są najlepszym przykładem takich artystek, których nie trzeba było uczyć śpiewu, bo one już przecież świetnie śpiewały, musiały tylko trochę tę pieśń posmakować, poczuć jej tętno.

A Romowie, Pan Tereso, gdzie są Pani następcy?

Nie ma, nie widać. Czarna Góra powoli znika, podobnie jest w innych osadach, mnóstwo ludzi wyjechało za granicę – może tam objawią się te nasze talenty. Oczywiście jest utalentowana młodzież, od czasu do czasu, gdzieś się pokażą, nawet w wymiarze ogólnopolskim, w kilku talent show mieliśmy trochę radości z ich sukcesów. Ale chciałabym też w ich wykonaniu usłyszeć te wspaniałe stare pieśni, nie tak może popularne i błyszczące. Może musi zdarzyć się coś podobnego, jak w przypadku polskiej muzyki tradycyjnej, ludowej, gdzie trzeba było przejść zapaść, zanik prawie i doczekać się młodzieży, która odnalazła starych muzykantów i przeniosła ich muzykę. Mam nadzieję, że się też doczekam takiego odrodzenia.

Garwolin 20 XI 2024 r.

Rozmawiał Andrzej Grzymała-Kazłowski


kalebala@wp.pl


Dofinansowano ze środków KPO. GRANTY 2024. A2.5.1: Programu wspierania działalności podmiotów sektora kultury i przemysłów kreatywnych na rzecz stymulowania ich rozwoju.